Quantcast
Channel: Don't stop me now! » półmaraton poznański
Viewing all articles
Browse latest Browse all 2

7. Półmaraton Poznański. Relacja.

0
0

<suchar mode -on>

- Dzień dobry, chciałbym zamówić pizzę. Jaki jest czas oczekiwania?
– Oczekiwania? Oczekiwania, to mogą mieć trenerzy, rodzice…

<suchar mode -off>

Taki sucharek na dzień dobry. Suchar, powstały po bardzo głośnej konferencji prasowej Jerzego Janowicza, po przegranym przez Polaków boju z Chorwatami w Pucharze Davisa. Pozwoliłem sobie na ten niewinny żarcik, bo pojawia się w nim słowo klucz. Oczekiwania. Słowo, które towarzyszy nam niemalże od pierwszy kroków na pierwszym treningu. Zazwyczaj to, co jest przed oczekiwaniami, to samonakręcająca się spirala. Trenujemy, niesieni nieustającym progresem. Dość szybko jednak się orientujemy w czasie i przestrzeni i wyznaczamy sobie jakiś cel. A skoro jest i cel, to pojawiają się oczekiwania. Niestety, razem z nimi związane są rozczarowania. I rozdzielić się tego nie da..

Rozmowa zamiast relacji

 

- Co się stało?

- A skąd ja to mam, proszę pana, wiedzieć? Był półmaraton, pobiegłem, dobiegłem, zrobiłem nową życiówkę…

- Dlaczego się w takim razie nie cieszysz?

- Bo nie mam się z czego cieszyć. Jestem w czarnej dupie z formą. Przedstawię to na przykładzie. Niech przemówią liczby. Dwa lata temu, w czerwcu 2012, pobiegłem w trudnym półmaratonie w Bytowie i ukończyłem go z wynikiem 1:34:02. Rok temu pobiegłem w maratonie w Paryżu i ukończyłem go z czasem 3:20:05. Miesiąc wcześniej zaliczyłem start na 10 kilometrów z wynikiem 40:50 i start na 15 kilometrów, ukończony z czasem 1:05:53. Teraz mamy kwiecień roku 2014 i co? Życiówka na 15 kilometrów poprawiona o sekundę. Na dychę nawet się nie porywam, bo utrzymać tempo 4:05 przez 10 km byłoby dla mnie zabójcze. A niedzielny półmaraton? 1:33:02. Poprawiłem się o minutę. 60 sekund przez dwa lata…

- Faktycznie, nie wygląda to za dobrze. Jak sądzisz, dlaczego jest tak, a nie inaczej?

- Widzę kilka potencjalnych przyczyn. Po pierwsze mogę cofać się w rozwoju biegowym i za 4 lata będę biegał 10 kilometrów w półtorej godziny, a w maratonie będę rywalizował ze słynną „panią parasolką”. Po drugie mogłem się za mało przykładać do treningów. Choć tu akurat robiłem, co mogłem. Sam przed sobą mogę powiedzieć, że się starałem. Po trzecie – i dla mnie najbardziej prawdopodobne – mój organizm nie przyswoił w sposób efektywny tych samych bodźców, którymi raczyłem go rok wcześniej. Moje ciało już to znało. Powtórka planu treningowego nie pozwoliła mi się nie tylko wznieść ponad to, co wytrenowałem w zeszłym roku, ale nawet zbliżyć się do tamtego poziomu. Myślę, że gdybym wykonał inną pracę, gdybym opierał się na innym planie i innym schemacie ćwiczeń, mogłoby być zupełnie inaczej.

- No, dobrze. Ale co z tym półmaratonem? Padło wiele pytań o to, dlaczego tak ładnie żarło, a potem tak szybko zdechło…

- Odpowiedź jest banalna – brak formy i odpowiedniego przygotowania do łamania oczekiwanego 1:30. Nie wiem kogo chciałem oszukać. Stanąłem na starcie, znalazłem pacemakerów na ten czas, ale nie czułem, że to może być mój dzień. Wychodziłem z założenia „miej wyjebane, a będzie ci dane”. Oczywiście w pełni wyjebane nie miałem, bo zależało mi na dobrym wyniku, ale odkąd odpuściłem start w maratonie, to zeszło ze mnie całe ciśnienie. Starter wystrzelił i ruszyliśmy do przodu. Od samego początku biegłem takim tempem, jakie było mi potrzebne do złamania półtorej godziny. 4:16/km z odchyleniem sekundy lub dwóch w jedną bądź drugą stronę. Po siedmiu kilometrach czułem, że będzie źle. Po 10 już nie tylko czułem, ale też to wiedziałem. Na najbardziej płaską część trasy wbiegałem tak styrany, jakbym przebiegł już ze dwa półmaratony tego dnia. Tempo spadło znacznie. Truchtałem po 4:35/km. Czułem, że biegnę wolno, ale nogi nie pozwalały na szybszy bieg. Tętno też zaczęło spadać – zakwasiłem się przeokrutnie. Walczyłem ze sobą, żeby się nie zatrzymać. Strasznie mocno chciałem przystanąć na moment, przespacerować się kawałek. Ale ogromna ilość kibiców na trasie (pierwszy raz w Poznaniu widziałem tylu ludzi, którzy dopingowali biegaczy) nie pozwalała mi na to. Poza tym na mecie czekali na mnie moi osobiści kibice i byłoby mi zwyczajnie wstyd, gdybym doczłapał z jakimś beznadziejnym rezultatem. Więc walczyłem. Na ostatnim kilometrze rzuciłem się w pogoń za uciekającym czasem. Nie patrzyłem na zegarek, nie kalkulowałem ile mogę nabiegać. Powiedziałem sobie, że muszę biec szybko jeszcze przez 4 minuty. Tak mniej więcej. I tak też biegłem. 21 kilometr w 4:16, a ostatnie 200 metrów biegu (dystans i czas z garmina) w 40 sekund. I wyszło tyle, ile wyszło…

- I co teraz? Buty na kołek?

- Tak szczerze, to myślałem o tym, żeby odpuścić sobie na jakiś czas. Myślałem o tym, żeby pójść w ślady Bormana. Zagubić się tak całkowicie, tak na amen, a potem się odnaleźć. I tak, jak Borman, na nowo zacząć odkrywać to, co kiedyś kochałem w bieganiu najbardziej – wtedy, kiedy słowo „oczekiwania” jeszcze się nie zagnieździło w moim umyśle.

- Myślałeś… i co wymyśliłeś?

- Nie musiałem nic wymyślać. Odpowiedź przyszła sama. Wczorajszego popołudnia zatrzymałem się swoją wielką ciężarówką na pauzę w miejscu, w którym stawiałem swoje pierwsze, biegowe kroki. Nie mogłem nie wykorzystać okazji – na trening udałem się do lasu, który doskonale znałem. To w te ścieżki uciekałem prawie 5 lat temu. Kończyłem pracę i nikomu nic nie mówiąc jechałem na peryferia miasta po to, żeby cieszyć się z tego, że przebiegłem 3, 4 kilometry. Wyznaczałem sobie trasę w internecie, a potem biegałem zgodnie z tym, co pokazała internetowa mapa – wówczas nie śniło mi się nawet, że kiedyś będę miał zegarek z jakimśtam gpsem. Miałem krokomierz. Taki za 15 złotych. Udało mi się go skalibrować tak, że mylił się tylko jakieś 3o metrów na  każdy kilometr. Klik, klak, klik, klak, klik, klak. Zegarek też miałem. Też za 15 złotych. Stoper i 99 międzyczasów. Więcej funkcji nie potrzebowałem. I tak biegałem po tym lesie, szykując się do półmaratonu.. Bez butów biegowych, bez ciuchów biegowych, bez jakiejkolwiek wiedzy o bieganiu. Bez oczekiwań. Ale z cholernym zaangażowaniem, podsycanym przez jeszcze większą radość z pokonywanych kilometrów. I dzisiaj znów to poczułem…

- Radość?

- Radość. Dziką radość. Wbiegłem do lasu ścieżką, którą zawsze to robiłem. Ukośna przecinka przez młodnik, z obu stron otoczona brzózkami niewiele większymi ode mnie. Cztery lata temu te drzewka były znacznie mniejsze… A potem na główną drogę przez las.  Do niej prowadzi fantastyczny krosowy odcinek. Agresywnie pokonywałem każde siodło, każdy podbieg i zbieg. Obudziło to lwa. Miałem zrobić spokojne roztruchtanie, ale nie byłem w stanie się powstrzymać. Ruszyliśmy przed siebie. Ja właściwy i ten drugi „ja”. Ten sprzed kilku lat. Biegłem kilka kroków za nim. Widziałem te czasem niezdarne kroki, słyszałem klikanie krokomierza, wręcz czułem mocne i głośne bicie jego serca. Czasem go wyprzedzałem, zrywałem się do szybszego biegu chcąc, żeby mnie gonił. Ścigaliśmy się ze sobą i z wiatrem przez blisko godzinę. Przez ten czas obserwowałem 25-letniego gościa w starym dresie i jeszcze starszych butach, który z dnia na dzień postanowił zmienić swoje życie i z tej zmiany czerpie radość nie garściami, a wiadrami. Beczkami. Cysternami! Wróciliśmy truchtem na miejsce startu. Na koniec zerwałem nieco tempo. Po kilkudziesięciu metrach się obróciłem, chciałem podziękować temu drugiemu za ostatnie 15 kilometrów. Ale jego już nie było. Chciałem mu zadać kilka pytań. Ale jego nie było jeszcze bardziej. Im więcej chciałem mu powiedzieć, tym bardziej był nieobecny. Zostawił jednak odpowiedzi. Odpowiedzi zapisane w rytmie stóp, który wspólnie dziś wybijaliśmy. Odpowiedzi zapisane w wietrze, który najpierw fantastycznie wiał nam w plecy, a później zamienił się we wmordęwind (co przyjęliśmy z uśmiechem). Odpowiedzi zapisane wszędzie tam, gdzie od dłuższego czasu zapominałem zaglądać. Chociaż… wiesz co?

- Tak?

- Teraz, gdy o tym myślę, to wydaje mi się, że to tak naprawdę nie były odpowiedzi. To były malutkie wskazówki, takie leśne kalambury. A ja to wszystko musiałem zebrać do kupy i ułożyć prawidłowe hasło…

Gratulujemy, wygrał pan luz w dupie!

Taki jest mój plan. Proste równanie. Luz w dupie + nakurwianie = niczym nieskrępowana radość z biegania! Owszem, będą plany – mimo wszystko nie lubię biegać bez planu. Będą też cele. Ale nie będzie żadnych oczekiwań. Jedyne, czego będę od siebie oczekiwał – i na treningach i na zawodach – to tego, żeby po wszystkim móc powiedzieć, że dałem z siebie wszystko i że owe wszystko dało mi taką dawkę funu, jakiej potrzebowałem. Rzekłem.


Viewing all articles
Browse latest Browse all 2

Latest Images

Trending Articles